Wladze Paragwaju to chyba nawet nie wiedza, ze ktos taki jak ja zawital w ich kraju. Wjezdzajac argentynskim autobusem nikt nie fatygowal sie o sprawdzenie paszportu. Wychodzac to samo. Nie bylo osoby, ktora spytalaby kim jestem, kiedy i jak wjechalem. Szedlem smialo przez most i juz bylem w Brazylii.
Granica to taki jeden, wielki bazar. Pelno ludzi, stoisk, przeroznosci. Kazdy cos kupuje, sprzedaje, proponuje. W podrozy lubie takie miejsca. Mozna poprobowac lokalnych specjalow, pogadac, potargowac sie. Tutaj jednak ponizej pewnych cen ciezko zejsc. To nie Azja...
Elektronika podobno tania, ale gdy pytalem o ceny sprzetu foto, to wcale nie bylo tak pieknie. Za to trzydziestodwugigowy pendrajw mozna juz miec za rownowartosc 4 zlotych (!) Po otwarciu wygladajacego na orginalne opakowania nie prezentuje sie juz niestety zbyt zachecajaco.
Nowy kraj. Chyba kazdemu komu wspomnialem, ze sie tu wybieram ostrzegal, ze nie warto. Niebezpiecznie i tyle. Buenos przy tym to pikus. A ja i tak wszystkie przestrogi mialem gdzies. Zreszta, juz nie bardzo maja co krasc...
Poczatkowo zamierzalem spedzic w tym kraju przynajmniej jedna noc. Aby nie wygladalo jak zaliczanie kolejnego miejsca ;) To juz dawno mnie nie kreci.
W jednym z hoteli zrzucilem plecak wciaz nie wiedzac czy zostane. Chcialem kupic sobie nowa czapke, bo od tego slonca glowa zaczynala czasem bolec. No chyba, ze jakis komar sprzedal mi denge. Od kiedy kilka mnie uzarlo zaczalem byc bardziej ostrozny.
Pospacerowalem kilka godzin i doszedlem do wniosku, ze nic tu po mnie. Czapka na glowie, zakupy zrobione. Po to sie tu glownie jezdzi. Krotkotrwala znajomosc z Paragwajem zakonczona. Przynajmniej na obecna chwile...
Nadeszla pora na starcie z nowym jezykiem. Przede mna Brazylia i kolejna lingwistyczna lekcja.