Nadchodzil sylwester. Mial byc w Rio, potem nad Iguazu, a wygladalo na to, ze utkne gdzies po drodze. Zbyt dlugo zabawilem w Urugwaju. Ledwo jednak przeskoczylem granice, a od razu przypomnialem sobie, ze argentynczycy to przyjaznie nastawiony do autostopowiczow narod. Minuta i jazda. Nastepne piec i znow jazda. Na pace pikapa. Potem rozklekotanym tirem i kolejnym. Tak az do poznej nocy, ktora spedzilem na ogromnym parkingu obok stacji benzynowej.
Wstalem dosyc wczesnie, zwijajac sie jednak powoli. Do mety zostalo jeszcze jakies 700 kilometrow. Niby blisko, ale do nowego roku pozostal dzien i skrawek nocy. Nie zalezalo mi tak naprawde czy zdarze. Gdziekolwiek bylbym i tak mialo byc zajebiscie...
Kilka minut z kciukiem w gorze i zatrzymal sie terenowy nissan. Starsze malzenstwo z synem zmierzajace do Misiones. Czyli los mimowolnie zaczynal sie usmiechac.
Pomimo, iz do slynnych wodospadow bylo juz naprawde blisko i pewnie spokojnie dotarlbym tam tego dnia, to jednak z nieukrywana przyjemnoscia przyjalem zaproszenie do domu. Na poczatek obiad. Prawie taki sam jak w Polsce. I dotarlo do mnie, ze tego wlasnie bylo mi trzeba. Wiadomo, to nie to samo co u siebie, ale smakowal wysmienicie i czulem sie jak wsrod swoich...
Region ten to skupisko polskich emigrantow. Sprawdzilem w ksiazce telefonicznej, a tam co drugie, trzecie nazwisko wygladalo tak znajomo. Pelno Nowakow, Kowalskich... Nawet gospodarze zaskoczyli mnie znajomoscia takich slow jak "do roboty", czy "kapusta" i bylem dla nich troche nietypowym polakiem, gdyz nie garne sie az tak bardzo do pracy. A my przeciez, jako narod jestesmy z tego znani i pracowac potrafimy... A poza tym lubimy tez pic, wiec abym przypadkiem nie poczul sie zle, zostalem obwicie ugoszczony piwem , winem i fernet :)
Misiones to troche inna Argentyna. Juz nawet zwykly pocalunek na przywitanie wyglada inaczej. Dwa policzki, a nie jeden, jak to mialo miejsce w Patagonii.
Posrod tych ludzi czulem sie swietnie. Zadnych barier i dyskomfortu. Chociaz jezykowo nie zawsze moglismy sie zrozumiec, to jednak nie przeszkadzalo to nikomu. Brakowalo mi troche utraconego slownika, gdyz hiszpanski mnie nawet wciagnal...
Potem troche sztucznych ogni. To nie krynicki deptak, ale tez bylo fajnie. I postanowienia noworoczne, albo raczej popodrozne. Spisalem je sobie niedawno w notesie. Nie wiem po co. Przeciez i tak sa w glowie...
Zostalem jeszcze jeden dzien. Wyszedlem na miasto. Puste miasto. Na ulicach zywego ducha. Wygladalo to dosyc dziwnie. Chyba wszystkich w taki swiateczny dzien odstrasza przed wyjsciem z domu zar lejacy sie z nieba. Nie trzeba isc do pracy, wiec lepiej odpoczywac w hamaku, w fotelu przed domem, w gronie najblizszych...
Wieczorem troche sie ozywilo. Znalazlem wreszcie kafejke internetowa. Czas dac jakis znak zycia. I znow naszlo mnie na polska muze. Youtube i nadal ukochana Pidzama. I
"chomiczowka" aby troche potesknic...