Nie mysl nigdy o tym co mogles inaczej zrobic, bo nic nie mogles inaczej zrobic, gdyz potrzebowales w zyciu wlasnie takie doswiadczenia, aby sie nauczyc tego, czego sie nauczyc miales...
Ciezko calkowicie przestac myslec o tym co sie stalo. Pierwsze dwa dni przyniosly ze soba brak snu, apetytu i ochoty na cokolwiek. Wciaz nie moglem pogodzic sie z faktem, ze wyrolowano mnie w tak banalny sposob. Na dodatek akurat tego dnia w plecaku znalazly sie najbardziej canne drobiazgi. Oczywiscie nie chodzi przeciez o ich materialna wartosc, chociaz prawda jest, ze strata ta podwoila koszt podrozy. Najbardziej szkoda zdjec, ktorych troche z braku czasu, troche ochoty nie zdarzylem skopiowac. Wiadomo nie jezdze tylko dla fotek, ale niejednokrotnie moje postepowanie skierowane bylo wlasnie ku jak najlepszym ujecia. Plus caloroczna dokumentacja podrozy. Pelen zapiskow i adresow notes. Wiele nie wykorzystanych maili. Obiecalem, ze napisze, przysle zdjecia... Jak temu panu skaczacemu na bungie w NZ. Zabawne. Chcialem zrobic to wlasnie teraz. Zaskoczyc takim malym, swiatecznym prezentem...
Wyglada to jak narzekanie. Nic z tych rzeczy. Piszac ten tekst mojemu samopoczuciu juz nic nie dolega.. Pogodzilem sie z tym, ale chce napisac troche o szczesciu...albo jego braku.
Niejednokrotnie apotykani po drodze ludzie powtarzali mi, ze jestem niewiarygodnym szczesciarzem. Na dodatek podobno szczesliwym szczesciarzem :) Cos znalesc, gdzies dotrzec, kogos spotkac, czy wyjsc z jakiejs opresji bez szwanku, to u nie cos zupelnie normalnego. Byc moze pomagam myslami, ktore to przeciez ksztaltuja rzeczywistosc ;)
Z drugiej strony nie wiem skad wziela sie taka opinia. Nie pierwszy raz ktos mi cos skroil. O sprzecie foto, ktory nawalal lub tak jak tym razem komus sie barszo spodobal nie warto zbyt sie rozpisywac. To przeciez taka ulotnosc rzeczy martwych... Przyznam sie, ze mialem wrazenie, ze glownie mnie to spotyka.
Chociaz nie jestem przesadnie ostrozny i bywa nawet, ze prowokuje zlo, to jednak ostatnimi czasy nic takiego sie nie dzialo...
I nadeszla wigilia. Poranek. Wcialo gdzies karimate. Wyjatkowo ja lubilem i jako, taka juz dosyc podniszczona raczej nie byla lupem na ktory zlakomil by sie zlodziej. Pewnie ktos skrobnal przez pomylke. Zycie.
Wypralem bielizne i skarpetki, ktore na prowizorycznych sznurkach rozwiesilem nad balkonem. Pomyslalem, iz jesli nadciagnie wietrzyk, to raczej nie zdmuchnie tego na ulice. Gdy wrocilem po dniu pelnym "wrazen" nie bylem, az tak bardzo zaskoczony tym, ze pech tego dnia jeszcze sie nie skonczyl. Strata niewielka. A wiec zostalem w jednych majtkach :D
A co bylo w plecaku. Telefon. Od jakiegos czasu wynalazek ten przestal dla mnie praktycznie istniec. Wlaczalem od czasu, do czasu sprawdzic czy ktos mnie jeszcze kocha ;) Tak tez zrobilem tego dnia, po czym zamiast umiescic go tam gdzie zwykle postapilem inaczej... Kupiony za pare piw w australijskiej knajpie nie byl az tak bardzo wartosciowy. Ot kilka polskich stowek i uzywany od kilku lat ten sam numer heyah...
Zegarek. Cos co bylo dla mnie zawsze raczej zbednym rekwizytam. Kilka miesiecy wczesniej trafila sie nie lada okazja. Za 15% ceny gadzet z pomiarem wysokosci, barometrem, kompasem... Zaszalalem. W ostatecznosci jesli po powrocie bylbym w finansowym dolku, moglbym to przeciez opchnac na allegro... Z tego tez nici. Dzien wczesniej na niebie na dobre zagoscilo slonce. Nie chcac miec na nadgarstku bialego znaku czasu, zdjalem wiec busole, ktora wyladowala... Wiadomo.
Moze juz skoncze z przykladami. A wiec gdzie to chodzace szczescie? MOze zbyt dlugo bylo z gorki. A nawet jak nie bylo to i tak widzialem to inaczej. Czulem, ze moge wszystko, a zycie ma przeciez do zaoferowania tak wiele... Az tu nagle bec. Zawislo nade mna jakies fatum, ktore chcialo mi chyba pokazac, ze wcale nie potrzebuje tych drobiazgow.
Na dodatek wigilia to dzien, w ktorym zawsze starlem sie byc wesoly, bo podobno "jaka wigilia taki caly przyszly rok". Wyglada na to, ze zapowiada sie niezly hardkor...
Na szczescie szybko mi przeszlo. Ocknalem sie i nie traktuje tego jako jakiejs welkiej tagedii. Po prostu sytuacje wpisane w zyciorys. Odebrac jako lekcje, po ktorej jeszcze latwiej z najbardziej nieudanego wczoraj, uczynic szczesliwe dzisiaj...
Zanim jednak do tego doszlo musialem cos ze soba zrobic. Wyjscie widzialem tylko jedno. Przeskoczyc gdzies dalej. Buenos w moich oczach zaczelo jawic sie jako pozbawione uroku. Nawet kobiety nie byly juz takie piekne...
A po drugiej stronie zatoki znajduje sie przeciez Urugway. I tak mialem tam jechac.
Nie obylo sie jednak bez przeszkod. Brak stempelka wjazdowego w nowym paszporcie stal sie oczywistym pretekstem do pozbawienia mnie kolejnych 300 pesos (!) Zanim z tego wybrnalem zdarzylem jeszcze bardziej niepolubic panow w mundurkach, ktorzy wcale a wcale nie byli skorzy do udzielenia mi pomocy. Chetnie ogolociliby mnie jeszcze bardziej. Te historie jednak pomijam.
Za to bardzo duzo pozytywnych sytuacji spotkalo mnie ze strony innych podrozujacych. Zreszta to mnie juz tak bardzo nie dziwi...
Czy to anglik slyszace noje negocjacje biletowe proponuje placenie swoja karta. Czy to grupka mlodych izraelczykow robiaca potajemna zrzutke "aby dalej bylo lepiej". Czy to niemieckie studentki dodajace otuch poprzez najzwykejszy, ale szczery usmiech.
I bylem wreszcie na promie. Urugway. Nowy kraj, a jednaknie bylo jakiegos wielkiego "halo". Raczej brak emocji. Fakt, ze nigdy nie mialem jakiegos wyjatkowego parcia, aby sie tam znalesc.
Usiadlem na lawce i dopadla mnie zwiecha. Patrzylem przed siebie nie widzac jednak nic. Brak zainteresowania nowymi twarzami, miejscem...
Musialem szybko z tego wybrnac. Zaczalem wreszcie gadac do siebie -stalo sie stary!!! przeciez przez taki drobny epizod nie spieprzysz sobie zajebistego zycia!!!
I od razu bylo lepiej...
I nawet przestala przeszkadzac ta dziura w osemce, po tym jak rano wypadla plomba...:)
I przeciez plecak troche lzejszy...