Po aktywnym pobycie w deszczowym lesie wsiadamy w pociag zmierzajacy jeszcze dalej na polnoc, ku tajlandzkiej granicy. Sam przejazd koleja moze dostarczyc sporych emocji pod warunkiem opuszczenia wygodnego wagonu, zamieniajac go na kawalek podlogi obok otwartych drzwi, przez ktore przy odrobinie szczescia mozna wypatrzec np. tapira, dla ktorego ten wiecznie zielony las jest domem.
Po dotarciu na mierjsce uznaje, ze najwyzszy czas wyprobowac zakupiony jeszcze w Wietnamie hamak. Niestety jego niska waga i niewielkie rozmiary po spakowaniu, to chyba jedyne zalety, gdyz mimo moich niezbyt pokaznych rozmiarow' nie jestem w stanie ulokowac sie w nim w calosci. Cena warta jakosci (1 USD). Na szczescie jest jeszcze karimata :) nad ktora rozwieszam moskitiere, ktora w konfrontacji z wyjatkowo inteligentnymi insektami, tez okazuje sie niezbyt dobrym rozwiazaniem, gdyz jakims nieznanym mi sposobem do srodka dostaje sie "mile" towarzystwo. A wiec mam w plecaku siec na duze ryby oraz firanke.
I kompania zrobila sie troche bardziej miedzynarodowa. Mimo iz wciaz posluguje sie ojczystym jezykiem, to momentami jestem jednak zmuszony mieszac slowianskie dialekty z niezawodnym angielskim. Juri, poznany w dzungli kamarat z Czech, to moj nowy wspoltowarzysz podczas tej wertykalnej wedrowki.
Nastepnego dnia wspolnymi silami, mimo poczatkowego niepowodzenia, docieramy stopem na wyspe Penang, ktora ze stalym ladem laczy dluuugi most.
Poczatkowo plan zakladal, ze juz nastepnego dnia bedziemy plynac do Indonezji. Z racji naszego umilowania podrozy w nieznane, dopiero na miejscu dowiadujemy sie, ze promy w weekend nie kursuja. Dla nas jednak nie stanowi to problemu, wiec na trzy noce zostajemy w Georg Town, by przekonac sie miedzy innymi, ze bywaja miejsca, gdzie polaczenie z internetem moze zajac pol godziny (!). A wiec czas jakos plynie :)