Czas przypomniec sobie, nie praktykowany od czasu wizyty w Tajlandii, autostop. Z wielkiego miasta wyjezdzamy autobusem, a dalej az do Kuantan nasza droge wyznacza dobrotliwosc malezyjskich kierowcow. Poczatek zaskakujacy, gdyz uniesiony kciuk juz po 10 sekundach jest w pozycji spoczynkowej. Dalej tez calkiem dobrze, chociaz na miejsce docieramy dopiero nastepnego dnia. Nasza baze stanowi dom mieszkajacego tutaj na stale chinczyka, ktory tak jak poprzednicy z CS robi wszystko, aby umilic nam pobyt. Wycieczka po okolicy, czyli do oddalonych o kilkadziesiat kilometrow wiosek, spora ilosc nowych dan w zoladku, czy plazowy football z malezyjska rodzina, to przeciez codziennosc globtrottera :)
My jednak pragniemy troche sie pomeczyc i po dwoch dniach sielankowego zywota, wyjezdzamy na prawdziwe lono natury. Dzungla wita nas ulewnym deszczem i w konsekwencji wieksza iloscia spadajacych z drzew krwiopijcow. Pijawki to utrapienie przybywajacych tutaj milosnikow przyrody. Nie zadne tygrysy, ktore widuje sie ponoc raz na cale zycie, bedac nawet przewodnikiem znajacvym doskonale teren. Ani zwisajace z drzew weze, ktore i tak ciezko wypatrzec, gdyz caly las to jedna, wielka liana.
My jednak ruszamy na treking, nie baczac na mozliwosc bycia pokasanym. Noce w dzungli, jak wiadomo nie naleza do cichych, gdyz skrzeczacych, piszczacych, czy ryczacych stworzen tu bez liku. Okazuje sie, ze pijawki majace stosunkowo niewielkie rozmiary potrafia jednym susem wskoczyc do skarpetki, czyniac z dalszej wedrowki dosyc krwawe widowisko :)
Dwudniowy marsz w wyjatkowo "przyjemnej" temperaturze pozbawil energii juz wielu podobnym nam poszukiwacza wrazen. Gdy jednak po powrocie siadamy nad brzegiem rzeki, zapijajac "zdobyte" kilka godzin wczesniej bakterie jedynym w swoim rodzaju "lekarstwem" czyli ciemnobrazowym, imperialistycznym napojem, to nikt z nas nie powie chyba, ze poswiecenie nie bylo warte zachodu...