Okazuje sie, ze Mekong, to granica dzielaca dwa rozne swiaty. Niewielka ilosc pojazdow i dziurawe drogi, wsrod ktorych czasem nawet glowna jest gruntowa, juz na starcie sprawiaja wrazenie, ze wkracza sie w obszar nie zdewastowany nadmierna turystyka. Zreszta pobyt w tak spokojnym kraju, gdzie spoleczenstwo nie pedzi zbyt szybko do przodu, moze byc swietnym antidotum, dla kogos nie mogacego nadarzyc, za pospiesznym stylem zycia. Mam rowniez nadzieje, ze nie zmieni sie to zbyt szybko, gdyz jak wiadomo, jeszcze niedawno w Tajlandii bylo podobnie.
Oczekujac na wietnamska wize, zatrzymujemy sie na kilka dni w Louang Prabang. To polozone nad Mekongiem miasto jest jedna z najwazniejszych destynacji dla turystow odwiedzajacych Laos. Czyli nie bedziemy sami...
Zaraz po przyjezdzie poznajemy grupke izraelczykow, co w konsekwencji owocuje kilkudniowa wspolpraca, przy wszelkich probach zbijania cen. Nie ma to, jak wbic sie w tuk-tuka osmioosobowa banda. Zreszta razem trafiamy nawet na "pussy market" :) (tylko dla wtajemniczonych jezykowo)
Mimo iz dni mijaja na blogim lenistwie, to atrakcji nie brakuje. Szczegolne wrazenie prezentuja, zazywajace kapieli slonie. Aby moc zanurzyc sie po czubek traby, pomaca sluzy im kilku homo sapiens i chociaz nie sa to tak do konca dzikie zwierzeta, to jednak tego nie da sie zobaczyc w zoo. To niekomercyjne i jakze niesamowite szol, odbywa sie w calkowicie naturalnym srodowisku i nietuzinkowej scenerii. Bez krat i smutku w oczach zwierzat...
W miescie szczegolnie przypadaja mi do gustu serwowane przez ulicznych sprzedawcow bagietki. Takie proste jedzonko, a tyle radosci :) Zreszta spijany wieczorami, nad brzegiem rzeki Lao Beer, tez niczego sobie. Dla pragnacych zmiany swiadomosci, chociaz na chwile, wystarczy ulec namowa jednemu z spacerujacych po miescie "zachecaczy". Gestem rozpoznawczym jest charakterystyczne cmokniecie, chociaz bywaja i tacy ktorzy bez zbednych ceregieli i wstepow pytaja: Gandzia, opium? My friend! :)