Nazajutrz rano, znow leze na pace pikapa, zmierzajac jeszcze dalej na polnoc, ku krainie zwanej "Zlotym Trojkatem". Region ten, od dawna znany jest z powaznego udzialu w swiatowej produkcji opium. Mimo iz, chyba jeszcze w moim zyciu autostop, nigdy wczesniej nie byl taki latwy, jak tutaj, to jednak jest to zwiazane z pewnym ryzykiem. Miejscowi nie korzystaja z tego rodzaju transportu, gdyz w przypadku kontroli samochodu, jesli zostana wykryte narkotyki, kara za ich posiadanie, dzielona jest na wszystkich... Nam jakos wogole to nie przeszkadza. Chociaz moze to tylko przez nieswiadomosc :)
Podarzajac glownie bocznymi drogami, trafiamy do miasteczka, gdzie z braku miejsc noclegowych w "normalnych" cenach, korzystamy z gosciny mnichow. Jak zawsze przyjazni buddysci, zapewnija nam warunki spelniajace nasze oczekiwania w stu procentach. A do braku cieplej wody zdarzylismy sie juz przyzwyczaic... No, moze prawie :)
Kolejny stop zawozi nas na granice, gdzie aby moc zlozyc wizyte u Birmanczykow, musielibysmy uiscic odpowiednia oplate, przejsc tylko do najblizszego miasteczka, po drugiej stronie i wrocic jeszcze przed zmrokiem. Jednoglosnie odpuszczamy sobie wycieczke, by juz po chwili, znow mknac na pace :) w kierunku Laosu.
Widok rzeki Mekong, od razu przywoluje wizje wielkiej przygody i skojarzenia jakby z innym, troche mistycznym swiatem, dlatego tez bez wachania zatrzymujemy sie nad jej brzegiem, by spedzic tu kolejna noc.
Nastepnego dnia, wschodzace slonce, z trudem przebija sie przez osiadla na rzece mgle. Do tego jeszcze, unoszacy sie w powietrzu zapach opium, ktory splywa na mnie zaraz po przebudzeniu, gdy spaceruje obok swiatyni, nie pozostawia zludzen, co do miejsca w ktorym sie znalazlem. Mijajacy sen, takze zawdzieczam pomaranczowo odzianym wyznawca buddyzmu, u ktorych jednak nie zabawiam dlugo, ruszajac na ostatnia podczas tego pobytu, w tym kraju, przejazdzke stopem. A wiec zegnajcie, wiecznie usmiechnieci tajlandczycy...