Ten dzien zaczal sie ot tak. Dwoch upalonych skejtow i ich wyjatkowy wehikul. Pod gore maks 30 km/h, w dol 130, licznik zamkniety i nawet najostrzejszy zakret nie wymusza na prowaqdzacym zdejmowania nogi z gazu. Przeciez nie mozna wytracac predkosci, ktora z takim trudem zostala osiagnieta. Po kilkudziesieciokilometrowej, pelnej horrorystyczno-hum,orystycznych sytuacji jezdzie docieram do Thredo. Taki sobie gorski kurort, w ktorym wlasnie pelna para ruszyla robota. Sezon narciarski tuz, tuz.
Wokol niestety szaro i ponuro. Wiszace na niebie chmury nie napawaja zbytnio optymizmem, ale skoro juz tutaj dotarlem, to czas wziasc sie w garsc i zaczac dzialac. Plan z zalozenia jest prosty. Wejsc na wierzcholek, spedzic tam noc i nastepnego dnia zejsc.
Gor nie ma w tym kraju za wiele, na dodatek wysokoscia wybitnie nie porywaja, ale gdyby przypadkiem, kiedys przyszla mi ochota na kompletowanie szczytow najwyzszych kontynentow, tom ten jeden bedzie juz "zaliczony" :)
Moglbym oczywiscie ulatwic sobie zadanie. Kolejka krzeselkowa, po czym krotki spacer i pagorek "zdobyty"...O nie takiej haniebnej mysli nawet nie dopuszczam do glosu. Zarzucam wiec swoj warzacy zdecydowanie za duzo i przepelniony wieloma raczej malo przydatnymi w obecnej sytuacji drobiazgami, plecak i ruszam smialo przed siebie...
Szybko nadchodzi jednak ochota na redukcje wagi. Z racji dosyc poznej pory, czyli idacego za tym pospiechu, nadal brne w gore, bo przeciez nie moge tracic czasu na przepakowywanie i szukanie miejsca, gdzie moglbym ukryc te kilka kilogramow nadbagazu.
Nad glowa zdziwione miny tych, ktorzy wybrali ta latwiejsza opcje przemieszczania sie w gore i w dol. Od czasu do czasu raczony jestem ironicznym, pelnym politowqania usmiechem lub machaniem w gescie pozdrowienia. Oooo znam wasze mysli... Tez mam wrazenie, ze jestem nienormalny.
Na przemian przenikliwe zimno, a po zalozeniu dodatkowych warstw odziezy zaraz ociekam potem. Na szczescie po osiagnieciu gornej stacji kolejki robi sie bardziej plasko. Krotki rest, po ktorym wkraczam na trakt, jakiego moje oczy w takiej skali jeszcze nie widzialy. Po prostu metalowa, umieszczona pol metra nad ziemia sciezka, ktorej nie mozna zgubic... Jest w tym przynajmniej jakis pozytyw. Moje tempo zdecydowanie wzrasta. A wiec byc moze zdarze przed zapadnieciem zmroku.
Tutaj zima na calego. Wszedobylska biel, za ktora gdzies gleboko ukradkiem tesknilem. Nie jest ona jednak taka, jaka chcialbym ujrzec najbardziej. Przykryta ciemnymi chmurami, mgla i nadchodzaca noca na konfrontacje z ktora sprzetowo raczej nie jestem przygotowany. To przeciez tylko 2000 z hakiem. Jakos przebytuje...
Wierzcholek wita mnie jeszcze jasnoscia dnia. Po paru minutach jednak namiot rozbijam juz przy swietle czolowki. Wskakuje do srodka. Chwile pozniej jestem w spiworze. Poniewaz od kilku miesiecy przemierzalem zdecydowanie cieplejsze krainy nie zadbalem bynajmniej o cos mogacego zapewnic komfort w temperaturze ponizej zera. Cos czuje, ze o jakimkolwiek snie tej nocy bede musial zapomniec.
Jest zimniej niz przypuszczalem. Szybka kolacja i zaczynaja sie kolejne rozkminki nad tym co ja tu do cholery robie. Owiniety dodatkowo folia ratownicza probuje jakos odizolowac sie od przeszywajacego na wskros zimnego podloza. Nie wiele moge jednak zdzialac. Jakiekolwiek przyjme pozycje, to i tak moje cialo nie jest zadowolone i najzwyczajniej w swiecie dygocze.
Dodatkowo na zewnatrz rozpetala sie wichura przynoszaca kolejne zmartwienie. Od padajacego sniegu namiot zaczyna przeciekac i po chwili dociera do mnie, ze spiwor w oklicach stop przesiakniety jest wilgocia. Tego tylko brakowalo. Przeciez mam za soba kilkumiesieczne leczenie odmrozonej stopy... Aby przypadkiem znow nie doszlo do czegos podobnego wykonuje najrozmaitrze ruchy nogami, po czym wkladam je wraz z spiworem w podreczny plecak. Niestety przynosi mi to raczej znikoma ulge.
I tak az do rana. Jesli nawet na chwile pojawia sie sen, to i tak zaraz odchodzi w zapomnienie. I znow liczenie minut w oczekiwaniu na swit...
To byla dluga noc. Najczesciej w takich sytuacjach ochoty na wstawanie nie mam zbyt wielkiej. Tym razem jest jednak inaczej. Czym predzej musze rozruszac przemarzniete kosci. Wszelkimi podskokami probuje pprzywrocic krazenie w stopach.
Widokow ze szczytu niestety nie dane jest mi podziwiac, wiec zwijajac szybko bajzel umykam w strone upragnionego ciepla.
Szybki marsz juz po chwili przynosi ulge. Do cywilizacji docieram chyba w godzine. Puste ulice sprawiajace jakby nikt tutaj nie mieszkal. Zapewne szarzyzna wstajacego dnia odstrasza chetnych do wychodzenia z lozek. Wyglada na to, ze ucieczka z tego miejsca nie bedzie taka latwa.
Wychodze na glowna droge. Byc moze tam znajde jakies oznaki zycia. Juz po chwili spotykam reportera, ktory przybyl z wielkiego miasta sprawdzic czy sezon juz nie wystartowal... Tym sposobem temat sniegu, ktorym mial uraczyc jedna ze stron ogolnokrajowej gazety, zamienia na opis wciaz zywego, choc nie do konca legalnego autostopu w Australii, plus maly bonus o tym, jak to niektorym przybysza z dalekich krain zdaje sie brakowac czasem zdrowego rozsadku...